Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wiatr ludzi nosi

Piotr Kanikowski
Zarówno na ziemi, jak w powietrzu Grzegorz Baran, Dawid Baran, Sebastian Maksymów, Jarek Irski oraz Radek Tkaczyk tworzą zgraną ekipę. – Latanie to wielka przyjemność – twierdzą.  FOT. PIOTR KRZY¯ANOWSKI, ARCHIWUM GRZEGORZA BARANA
Zarówno na ziemi, jak w powietrzu Grzegorz Baran, Dawid Baran, Sebastian Maksymów, Jarek Irski oraz Radek Tkaczyk tworzą zgraną ekipę. – Latanie to wielka przyjemność – twierdzą. FOT. PIOTR KRZY¯ANOWSKI, ARCHIWUM GRZEGORZA BARANA
Grzegorz piecze chleb, Sebastian robi ramy do okien i drzwi, Radek sprzedaje w sklepie motoryzacyjnym a Jarek jest zawodowym żołnierzem. Po pracy patrzą w niebo. Jak nie ma chmur ani wiatru, to na pewno się spotkają.

Grzegorz piecze chleb, Sebastian robi ramy do okien i drzwi, Radek sprzedaje w sklepie motoryzacyjnym a Jarek jest zawodowym żołnierzem. Po pracy patrzą w niebo. Jak nie ma chmur ani wiatru, to na pewno się spotkają. W powietrzu

Łukaszów koło Złotoryi. Do 1945 roku niemieckie Luftwaffe miało tu wojskową bazę i szkółkę pilotów. Potem lotnisko przejęli Rosjanie. Przez kilkadziesiąt lat ziemia jak gąbka nasiąkła ropą z ich samolotów – dziś nie da się tu niczego uprawiać, więc w planach przestrzennego zagospodarowania gminy Zagrodno teren za wsią funkcjonuje jako nieużytek.
Ugór koszą paralotniarze. Kilka razy do roku robią zrzutkę dla chłopa, który zaczepi do ciągnika kosiarkę i objedzie ten kawałek. Trawa przeszkadzałaby w startach. A w okolicy nie ma lepszego miejsca, by wzbić się w przestworza. Otwarta przestrzeń. Żadnych drutów ani drzew. Można lecieć w każdym kierunku, poczuć się wolnym jak ptak.

Pięciu wspaniałych
Pierwszy Łukaszów znalazł Grzesiek Baran ze Złotoryi, były komandos z elitarnych Czerwonych Beretów, który w wojskowych czasach skakał tu ze spadochronem razem z Rosjanami. Na początku odpalał silnik paralotni z pomocą swojego syna, Dawida i oblatywał samotnie okolicę. Potem okazało się, że takich wariatów jak on jest w pobliżu więcej. I że w grupie lata się przyjemniej.
Z Sebastianem Maksymowem poznali się przez przypadek. Grzesiek zamawiał w jego firmie witrynę dla sklepu z pieczywem, gdy zauważył schowaną w warsztacie paralotnię.
– To było stare, sfatygowane skrzydło – pamięta Sebastian. – Kupiłem je, bo zawsze marzyłem, żeby polecieć. I tak sobie leżało. Grzegorz zaprosił mnie do Łukaszowa, by je wypróbować.
Radek Tkaczyk długo był piłkarzem Górnika Złotoryja, potem – akrobatą Ocelota, aż wciągnęło go latanie. Po osiemnastej zamyka sklep, pakuje do samochodu paralotnię i pędzi na lotnisko
Tomek Dynerowicz ze Złotoryi połknął bakcyla, gdy skakał ze spadochronem w aeroklubie.
Jarek Irski po służbie w jednostce w pojedynkę oblatywał okolice Bolesławca. Wypatrzył go Sebastian i przywiózł do Łukaszowa.
– Chcemy to sformalizować, zawiązać stowarzyszenie lub klub, założyć stronę w internecie – zwierzają się z planów.
– A za rok zorganizować tu międzynarodowe zawody paralotniarzy. 60-70 maszyn w powietrzu, to musi być piękny widok.

Kopnąć dzika w zadek
W ładną pogodę zjeżdżają się do Łukaszowa. Nie muszą się umawiać, wystarczy jedno spojrzenie w niebo: jak nie ma chmur i nie wieje zbyt mocno, to ktoś tam na pewno będzie. Czasem zabierają rodziny, ustawiają w polu grilla. Dziewczyny się opalają na słońcu, dzieci kopią piłkę, a oni fruwają, w przestworzach.
– Z góry świat wygląda jak z bajki – opowiada Sebastian. – Aby to pojąć trzeba zobaczyć z wysokości stu metrów te schodzące się i rozchodzące drogi albo kolorowego węża, który sunie autostradą. Wszystko wygląda jak poruszający się nieustannie żywy twór.
– Kto oglądał bocianie pisklęta na kominie mleczarni w Złotoryi? – pyta sam siebie Grzegorz. – Ja zatoczyłem nad ich gniazdem kółko. A watahę dzików, która wybiegła z lasu, miałem cztery metry pod nogą. Dosłownie, mógłbym kopnąć któregoś w zadek. Widzimy rzeczy niewidzialne dla tych, którzy stąpają po ziemi. Lasy, oczka wodne, chałupki. 40 lat mieszkam w Zlotoryi, ale póki nie zacząłem latać, nie wiedziałem, jak tu pięknie.

Oblatywacze nowinek
Tradycyjne paralotnie nie mają silnika, tylko uprząż dla pilota, przymocowane do niej skrzydło, które samo pompuje się na wietrze i zapas, czyli spadochron ratunkowy. Jarek kiedyś latał na takich:
– To dosyć kłopotliwe, bo żeby wystartować trzeba znaleźć odpowiednią górkę i zaczekać na mocniejszy powiew – opowiada. – Napęd za plecami pozwala się od tego uniezależnić. Z silnikiem można się wzbić z płaskiej powierzchni i przy niewielkim wietrze.
Zawsze zabierają radiotelefony i komórki, by móc ze sobą rozmawiać. Czternastoletni Dawid Baran, syn Grzegorza, na razie czuwa na ziemi, choć już jako ośmiolatek skakał ze spadochronem. Wszyscy tytułują go kierownikiem lotów.
Używają najnowocześniejszego sprzętu. Austriacka firma Nova, produkująca doskonałe paralotnie, regularnie podsyła im do testowania skrzydła, które dopiero zamierza wprowadzić na rynek. To trochę ryzykowne, ale w zamian za zupełną darmochę mają dostęp do technologicznych nowinek.

W niebo na wózku
Dziś zbyt silnie wieje, wbita w ziemię żerdź z meteorologicznym rękawem aż gnie się od wiatru. Ciemne chmury suną nisko. Latanie w taką pogodę to samobójstwo.
Grzegorz lekko utyka. – W maju miałem wypadek – puka w schowany pod kombinezonem plastik mający usztywniać nogę.
Zarył w pole. Testując nowy sprzęt zaraz po starcie trafił na rotor: niebezpieczne, nagłe zawirowanie powietrza. W mgnieniu oka skrzydło wygięło się w podkowę – klasyczny frontstall, przez który zginęło wielu pilotów. Gdyby to stało się wyżej, dałby radę wyprowadzić paralotnię z zagrożenia, ale cztery metry nad ziemią był bezradny. Prąd powietrza rzucił Grześkiem o ziemię raz, potem uniósł i trzepnął powtórnie. Noga ugrzęzła w koleinie wyżłobionej przez ciągnik. Zerwał wiązadło krzyżowe. Twarde, zrobione z włókien węglowych śmigło tłukło go po kasku nim w końcu stanęło. Wart kilka tysięcy sprzęt poszedł w drzazgi.
– Czeka mnie rehabilitacja, ale nie chcę stracić sezonu – mówi Grzegorz. – U kolegi, który robi sprzęt dla paraolimpijczyków, zamówiłem sobie wózek. Jakiś czas będę na nim latał.

Pacierz zmawiałem
To sport dla twardzieli. – Każdy ma na sumieniu parę połamanych skrzydeł – twierdzi Jarek.
Sebastian: – Poleciałem na Grodziec. Latało się fajnie, piękna pogoda. Nagle na wysokości góry zaczęło mną majtać. Strasznie. Już pacierz zmawiałem i krzyżyki widziałem. Ratowałem się ucieczką na Sędzimirów, potem naokoło, unikając turbulencji, próbowałem wrócić do Łukaszowa. Odległość, na którą normalnie wystarcza 10 minut, pokonałem w godzinę. Dawid siedział na lotnisku i światłami dawał mi znaki, gdzie lądować.
Radek: – Mi w powietrzu zgasł silnik. Szedłem z wiatrem, a wylądować można wyłącznie pod wiatr, więc zrobiłem obrót o 180 stopni i cudem się uratowałem. Zboże mnie przyjęło.
Sebastian: – W Bolesławcu wystartowałem z Jarkiem. On poszedł pierwszy, ja za nim. Biegnę, czekam aż mi wiatr w końcu skrzydło zaciągnie. Nie zaciąga. A tu coraz bliżej bramka. Myślę: skręcę w lewo i przejdę obok. Nagle, bach, rzuca mną w prawo, prosto w bramkę i kładzie na ziemi. Leżę jak żółw z nogami w górze, słyszę jak moje śmigło szoruje po trawie, widzę Jarka zataczającego kółka nade mną. I nagle czuję swąd benzyny wylewającej się z baku.
– Trzeba było wtedy widzieć, jakiego dostał przyspieszenia – śmieje się Jarek.
Lepsza niż helikopter
Zapas paliwa wystarcza, by przelecieć paralotnią 150 kilometrów bez lądowania. Chłopaki z Łukaszowa robią więc sobie wycieczki pod Jelenią Górę, Jawor, Bolesławiec, Legnicę. Gdy w Olszanicy szukano spalonego zamku Czarnego Krzysztofa, słynnego rycerza-rabusia z XV wieku, paralotniarze z powietrza obfotografowali okolicę, by archeolodzy wiedzieli, gdzie najlepiej kopać. Innym razem robili zdjęcia dla Uniwersytetu Wrocławskiego.
– Możemy pomagać policji w poszukiwaniach zaginionych osób – deklaruje Grzegorz Baran. – Jeśli tylko pogoda sprzyja, z paralotni można prowadzić obserwację jak z helikoptera.

Marzenie pana Andrzeja
Latać każdy może. Sprzęt, owszem, kosztuje – Sebastian sprawił sobie ostatnio maszynę wartą 4 tysiące euro – ale są marzenia warte każdej ceny.
Do paralotniarzy długo zachodził pan Andrzej, dla którego 4 tysiące euro to kilkanaście miesięcznych pensji. Pomagał, przyglądał się. Kiedyś dali mu sprzęt. Założył uprząż i pofrunął tak lekko, jakby się z nią urodził. 40 minut krążył nad ich głowami. Gdy wylądował, zadzwoniła żona z pretensjami, gdzie się podziewa. – Ja latałem, latałem – krzyczał do komórki.
Ofuknęła go: – Andrzej, nie pij tyle.
A on naprawdę latał. Wiatr nosi ludzi. •
PS: Z pomocą Grzegorza, Jarka, Radka i Sebastiana Andrzej składa własną paralotnię. Od przyjaciół z lotniska dostał używane skrzydło, uprząż, zapas. Jeszcze mu tylko silnika brakuje. I fru...

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na legnica.naszemiasto.pl Nasze Miasto