Andrej Haponik to były milicjant, ma 46 lat. Jego żona Helena jest z zawodu nauczycielką w szkole podstawowej, a jedyna córka Maria (24 lata) studiowała ostatnio w Mińsku. Rodzina Haponików pochodzi z małej miejscowości pod Brześciem, gdzie przez 23 lata Andriej służył w wydziale kryminalnym białoruskiej milicji. Wiedli spokojne, dobre życie, a w czasie wakacji zwiedzali Europę. Odwiedzali też Polskę, bo pan Andrej ma polskie korzenie. Jego dziadkowie byli Polakami, którzy w czasie wojny zostali zesłani na Syberię. Dlatego Haponik posiada Kartę Polaka.
Koniec sielanki
Zmiany w ich życiu zaczęły się w połowie ubiegłego roku, gdy przełożeni zaproponowali milicjantowi zmianę obowiązków.
- Miałem wyszukiwać i rejestrować osoby nielojalne wobec władzy – mówi pan Andrej. - Miałem też oddać Kartę Polaka. Na Białorusi to taka „czerwona kartka”, z którą trudniej o pracę.
Andrej Haponiuk odmówił przyjęcia nowych obowiązków, więc został zwolniony. Wiedząc, że może być prześladowanym w swoim kraju, postanowił wyjechać do Polski szukać pracy. Trafił do Warszawy, gdzie zatrudnił się w firmie ochroniarskiej. W wolnym czasie wracał na Białoruś, do żony i córki.
Tak też było przed wyborami prezydenckimi w sierpniu tego roku. Wziął urlop i pojechał, żeby 9 sierpnia zagłosować przeciwko Łukaszence.
- Zaplanowałem zostać dłużej, bo się bałem o żonę i córkę. Czułem, że choć tyle ludzi nie chce już dyktatury prezydenta, wcale nie będzie to takie proste. Za dobrze znam ten system - opowiada.
Córkę trafiło siedem gumowych kul
O tym, że się nie mylił, przekonał się boleśnie już następnego dnia po wyborach prezydenckich. Jego córka, jak tysiące Białorusinów, wyszła na ulice Mińska w pokojowej demonstracji przeciwko Łukaszence i sfałszowaniu wyborów.
Podczas ataku uzbrojonych służb milicyjnych, Marię trafiło aż siedem gumowych kul. Sześć z nich poważnie raniło jej nogi, a jedna ugodziła w twarz. Została też poparzona od wybuchu błyskowego granatu. Aby ukryć ten fakt przed opinią publiczną ranna dziewczyna w ciężkim stanie, została zabrana do szpitala wojskowego, gdzie zwykli mieszkańcy nie mają wstępu. Zdesperowanemu Andrejowi, znającemu reżimowy mechanizm działania, udało się odnaleźć córkę.
- Nie była tam jedyną ranną osobą. Naliczyłem ponad 200 osób z różnymi obrażeniami. Leżeli tam ludzie bez nogi, bez ręki, z dużymi ranami po gumowych kulach – wspomina Andrej, któremu gdy opowiada, łzy same napływają do oczu.
Był mocno wstrząśnięty widokiem rannych w szpitalu wojskowym. Robił komórką zdjęcia, by mieć dowód na to, co tam widział. Wśród rannych była też dziennikarka
z Holandii.
- Poprosiła mnie o to, żebym przekazał zrobione przez nią zdjęcia dalej, na zachód, dając mi kartę pamięci z aparatu fotograficznego i namiary na ludzi, którym należało ją dostarczyć – opowiada. - Zrobiłem to kilka dni później, zaraz po przyjeździe do Warszawy. Na granicy schowałem kartę do buta. Byłem jedną z pierwszych osób, które mówiły, co się naprawdę zaraz po wyborach działo na Białorusi.
Ukradł córkę ze szpitala
Dzięki pomocy ludzi z Domu Białoruskiego w Warszawie pan Andrej dotarł też do polskiego posła Michała Szczerby i opowiedział mu o sytuacji na Białorusi. Wkrótce wrócił do Mińska i dowiedział się, że córka Maria została aresztowana i ze szpitala zabrano ją do więzienia. Zapowiedziano, że będzie mieć sprawę karną o udział nielegalnym zgromadzeniu.
- O naszej sytuacji dowiedział się cały kraj, ale i zagranica, bo moja żona dalej chodziła na manifestacje i nie bała się głośno i publicznie krytykować władzy i mówić, co się u nas dzieje – wyznaje mężczyzna. - I przeciwko żonie też wszczęto postępowanie.
Zdając sobie sprawę, w jakim niebezpieczeństwie jest ich córka, Andrej postanowił działać. Przekonał lekarza, dając mu trzy tysiące dolarów, że Maria musi wrócić do szpitala. Ustalił kiedy i którędy będzie wieziona i postanowił ją wykraść.
- Razem z żoną byliśmy przygotowani, spakowani do wyjazdu, a nasz samochód stał w pobliżu szpitala. Gdy dowieźli tam Marię, udało mi się ją wykraść i razem uciekliśmy do Polski – opowiada Andrej. To była bardzo dramatyczna sytuacja, wciąż ją mocno przeżywa, gdy tylko wspomina to wydarzenie. - Wiele ryzykowaliśmy, ale znając białoruski system, wiedziałem, że jak spróbujemy wyjechać z kraju w ciągu doby, to może się udać. I tak się stało.
Najpierw do Warszawy a potem do Głogowa
Rodzina Haponików przyjechała do Domu Białoruskiego w Warszawie, gdzie otrzymali pomoc. Pan Andrej wrócił do pracy, a żona zabrała córkę na Dolny Śląsk, do Dusznik – Zdroju, na rehabilitację. Chcąc być bliżej rodziny, pan Andrej w listopadzie znalazł pracę w jednym z głogowskich zakładów i wynajął mieszkanie. Pomogli mu w tym ludzie z białoruskiej spółki działającej koło Wrocławia. Obecnie małżonkowie są już razem, a córka przebywa u znajomych Białorusinów we Wrocławiu. Czeka na operację plastyczną twarzy.
Pan Andrej zdecydował się nam opowiedzieć historię życia swojej rodziny, bo chce tym podziękować Polsce i Polakom za ich ogromne wsparcie, jakiego doświadczył. I nie tylko jego rodzina. - W imieniu wszystkich Białorusinów i we własnym, pragnę wyrazić głęboką wdzięczność Polakom i państwu polskiemu, za wsparcie, sympatię i pomoc. Na Białorusi jest faszyzm, który wierzę, że uda się wreszcie pokonać.
Andrej Haponik przyznaje, że jego wielkim marzeniem jest wrócić do wolnego kraju. I zrobi wszystko, by walka o niepodległą Białoruś zakończyła się powodzeniem.
- Moi rodacy w Polsce, na znak wolności noszą na ręce białą skórzaną opaskę – pokazuje ją ze łzami w oczach. - Abyśmy siedząc w ciepłych i bezpiecznych domach poza krajem, pamiętali o zabitych, rannych i aresztowanych Białorusinach w naszym kraju.
NATO na Ukrainie
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?